4 dziwne zalecenia, jakie można usłyszeć w gabinecie lekarskim

Wczoraj niespodziewanie trafiłam do gabinetu lekarskiego. Duchota, przepracowanie i wypadek sprzed miesiąca zrobiły swoje. Ciśnienie, ekg i glukoza w normie, więc lekarz stwierdził, że żyć będę. Miał tylko 4 ciekawe porady, jak uniknąć zasłabnięcia w przyszłości:

  • Koniecznie obficie solić śniadanie, ponieważ sól podnosi ciśnienie, a ja jestem niskociśnieniowcem.

salt-2219203Obficie solić? Przecież wszyscy dietetycy i lekarze zalecają ograniczenie spożycia soli…

  • Do każdego posiłku brać probiotyk; regularnie zmieniać probiotyki, żeby organizm się nie przyzwyczaił. Po co? Żeby przytyć. Bo kobiety wąskie w biodrach mają w czasie menopauzy duże problemy z hormonami.

Hmm… wydawało mi się, że do menopauzy mam jeszcze trochę czasu ;), a to, że jestem wąska w biodrach, to kwestia budowy miednicy…

  • Absolutnie nie pić wody z kranu, chyba że do herbaty. Pić tylko wody wysokozmineralizowane. Ok. 2 l dziennie.

Znowu zonk, bo sądziłam, że picie wód wysokozmineralizowanych w zbyt dużej ilości może obciążać nerki. Zresztą może by tak najpierw zbadać poziom minerałów w organiźmie?

  • Nauczyć się oddychać.

No dobra, to ma sens. Tylko gdyby ktoś przeprowadził ze mną pełen wywiad, wiedziałby, że ćwiczę jogę i oddychanie właściwie codziennie.

Nie wspomnę o spojrzeniu, gdy okazało się, że jestem wegetarianką. Na szczęście powstrzymano się od zalecenia spożywania krwistego befsztyka na śniadanie, obiad i kolację. 😉

 

Suszona miechunka – a co to? a kto to?

Gdy jakiś czas temu buszowałam w bakaliach w poszukiwaniu dodatków do muesli, trafiłam na miechunkę.

2015-02-13 20.26.11

Nazwa już kiedyś obiła mi się o uszy, wyglądało to to podobnie do żurawiny, więc postanowiłam kupić. Dopiero w domu poczytałam więcej o właściwościach miechunki i okazało się, że lepiej nie mogłam wybrać – przynajmniej pod względem właściwości zdrowotnych.

Miechunka, inaczej Physalis, określana była przez Inków mianem „złotej jagody”. Słynie głównie z bogactwa witamin C, A i B. Poleca się ją wszystkim, którzy chcą zwiększyć odporność i wzmocnić naczynia krwionośne (witamina C), zadbać o wzrok (witamina A), rozwój intelektualny i zwiększyć odporność na stres (witamina B). Dodatkowo warto też sięgać po miechunkę, jeśli chcemy przeciwdziałać starzeniu się skóry – witamina C to przecież silny antyoksydant, jest też niezbędna w procesie syntezy kolagenu.

Jeśli chodzi o minerały króluje tu zwłaszcza wapń i fosfor, ważne dla zdrowia kości i zębów.

Wg Poradnika Zdrowie 100 g Physalis znajdziemy:Witamina C – 11,10 mg
Tiamina (wit. B1) – 0,110 mg
Ryboflawina (wit. B2) – 0,040 mg
Niacyna (wit. B3) – 2,800 mg
Witamina A – 720 IU
Wapń – 9 mg
Żelazo  – 1 mg
Fosfor – 40 mg
Większość z Was zna pewnie miechunkę z restauracji i cukierni, gdzie często jest wykorzystywana do dekoracji. Wygląda jak mały pomarańczowy pomidorek. I, wstyd się przyznać, byłam przekonana, że odmianą pomidorka właśnie jest. Zresztą zobaczcie u Pauliny z Kotlet.tv:

Smakuje, tak ja mówi Paulina, jak pomieszanie agrestu z zielonym pomidorem. Natomiast suszona jest bardzo, bardzo kwaśna, z odrobiną słodyczy w tle. Wykręca buzię aż miło. Cytryna to przy niej pikuś. Dlatego do muesli mi średnio pasuje. Jako przegryzka zresztą też – jedna jagoda wykrzywia mnie na długo. 😉 Jedyne zastosowanie, jakie do tej pory dla niej znalazłam, to dodatek do smoothie, zwłaszcza gdy chcę je zakwasić.

Na francuskich stronach znalazłam przepis na napar z miechunki: 50 gram zalewamy litrem gorącej wody i odstawiamy na 10 min, aby napar naciągnął. Z miodem pycha!

2015-02-14 18.15.07

A tymczasem może Wy podpowiecie mi, jak jeszcze wykorzystać suszone Physalis?

 

 

„Moje zdrowe przepisy” Beata Pawlikowska

O nowej książce Beaty Pawlikowskiej przeczytałam na jakimś blogu. Recenzja była na tyle pozytywna, że postanowiłam „Moje zdrowe przepisy” kupić.

Książka składa się z dwóch części. W pierwszej autorka opowiada o tym, co ją przekonało do obecnego stylu odżywiania, o zaletach zdrowej diety, o kuchni wegańskiej i pięciu przemian. Część ta utrzymana jest niestety w charakterystycznym dla Pawlikowskiej dość infantylnym i uproszczonym stylu. Czyta się łatwo i przyjemnie. I równie „łatwo i przyjemnie” zapomina.

Druga część to przepisy na dania wegańskie zgodne z teorią pięciu przemian. I to ta część skłoniła mnie do zakupu. Znajdziemy w niej ciekawe przepisy na szybkie w przygotowaniu, nieskomplikowane potrawy oparte na warzywach, owocach i kaszach, chyba wszystkie bez użycia oleju czy oliwy (źródło tłuszczów niezbędnych do przyswajania niektórych witamin stanowią pestki dyni, słonecznika, orzechy itp. Pytanie, czy to wystarczy?). Nie są to jakieś wyszukane dania. Osoby, które gotują dużo i śledzą wszystkie nowinki kulinarne, pewnie nie znajdą tu nic dla siebie. Mnie – laikowki kuchennemu – książka ta dostarczy pomysłów na mniej tradycyjne przygotowanie dobrze znanych warzyw (takich jak brokuły, kalafior, fasola czy ziemniaki).

2014-11-13 15.35.13

Niestety książka ma jedną dużą wadę, która świadczy dla mnie o braku szacunku dla czytelnika. Jest niechlujna; widać, że przygotowywana w dużym pośpiechu. Ładna okładka, efektowne zdjęcia, przyjemny papier to nie wszystko. Propozycja gotowania brokułów i pokrojonej w kostkę cukini 20 minut to albo pomyłka drukarska, albo dowód, że nikt tej potrawy wcześniej nie przygotował. Przecież po takim czasie warzywa zamienią nam się w mało apetyczną papkę. Albo zdjęcie dania, na którym najbardziej w oczy rzuca się marchewka. Marchewka, której próżno szukać w przepisie.

Może i się czepiam, ale takie prawo recenzenta.

Na zdjęciu pierwszy przepis, który zrealizowałam: brokuły z cukinią, imbirem i pomarańczą, podawane z kaszą gryczaną. Przyznacie, że wygląda apetycznie. Smakuje równie dobrze (po skróceniu czasu gotowania warzyw miej więcej o połowę…).

 

Pewnie już wspominałam

że nigdy nie lubiłam jeść. „Jak można nie lubić jeść?!” zaraz spytacie. No można. Dla mnie to tylko i wyłącznie konieczna czynność fizjologiczna. Gdyby dało się żyć bez tracenia czasu na jedzenie, byłabym najszczęśliwsza.

Dlatego podczas spożywania posiłków (tak, w moim przypadku „spożywanie” to najwłaściwszy czasownik) robię milion różnych rzeczy:

czytam książki – taka Olgę Tokarczuk np.

IMG_0003

oglądam filmy

Piszę bloga… 😉

Właściwie to cokolwiek, byle tylko zapomnieć, że jem.

Nie jest to zbyt zdrowe podejście, więc co pewien czas staram się przeprowadzić detoks i skupić tylko na jedzeniu. Jednak żeby to było możliwe, posiłek musi spełniać trzy podstawowe warunki:

– być tym, na co akurat mam ochotę

– być ładnie podany

I… naprawdę smaczny

Niby oczywiste, ale ponieważ nie lubię jeść, zazwyczaj przygotowuję posiłki byle jak.

Dziś akurat wypadł wieczór detoksu:

image1

A Wy lubicie jeść? 🙂

Odszczekuję…

Niniejszym odszczekuję, że nie potrafię gotować. Potrafię. I to nie tylko gotować, lecz także gotować bez przepisu. W związku z tym zapisujemy dzisiejszy dzień w kalendarzu.

Wpis sponsorowany jest przez poniższe danie:

DSC_0612

A przepis wygląda tak:

Wracamy do domu wściekle głodni i otwieramy lodówkę. Lustrujemy, co w niej jest.

Duży pomidor ze śniadania
8 zielonych szparagów
cukinia
czosnek
tabasco
zielone pesto

Na patelni podsmażamy posiekany drobno ząbek czosnku, dodajemy pokrojoną w cienkie plastry cukinię i 2-3 cm kawałki szparagów. Po kilku minutach dodajemy pokrojonego w kostkę pomidora, kilka kropli tabasco, sól i pieprz.

W osobnym garnku gotujemy tagliatelle, dodajemy do warzyw, dorzucamy łyżeczkę zielonego pesto i dokładnie mieszamy.

Na talerzu posypujemy parmezanem i pochłaniamy w tempie błyskawicznym, popijając białym winem. Chociażby nowozelandzkim Greyrock z Biedronki.

 

Wiosenne wyzwanie 2

Pierwsze wiosenne wyzwanie chwilowo diabli wzięli przez kontuzję kolana. Co prawda ćwiczenia na mięśnie brzucha z kolanami mają niewiele wspólnego, ale wolę nie ryzykować i wstrzymać się jeszcze kilka dni.

Dlatego nastała kolej na wyzwanie nr 2. Tym razem dotyczy zmiany sposobu odżywiania. Z zasady odżywiam się zdrowo. Nie jem rzeczy tłustych, mocno przetworzonych. Pilnuję 5 posiłków dziennie (a raczej mój wewnętrzny tasiemiec ich pilnuje 😉 i minimum 2 porcji owoców/warzyw dziennie. Alkoholu piję niewiele, jeśli już to wino i to głównie czerwone. Kawę od wielkiego dzwonu. Herbatę zazwyczaj zieloną albo zioła. Jednak moja dotychczasowa dieta miała jedną wadę. Kompletny brak urozmaicenia. Śniadanie i kolacja to zawsze były kanapki z ciemnym pieczywem i wędliną albo serem. Obiad: zupa (niestety często z mrożonki) i albo makaron z warzywami/owocami morza, albo ryż z warzywami, ewentualnie ryba.

Od jakiegoś tygodnia staram się jeść w sposób bardziej urozmaicony. W ten sposób zrobiłam pierwszą w życiu pastę jajeczną i pastę z tuńczyka (o paście z tuńczyka i perypetiach z nią związanych więcej tutaj). Zakupiłam pierwsze w swoim życiu awokado (na guacamole). Szykuję się do przygotowania pasty z makreli.

DSC_0454

Nadal są to rzeczy błyskawiczne w przygotowaniu, ale dużo ciekawsze smakowo niż kanapki z wędliną. Szczególnie jedzone na okrągło. Z obiadami musiałam pójść na pewne ustępstwo. Na gotowanie różnorodnych potraw brakuje mi czasu, a zwłaszcza pomysłu. Dlatego tu moje własne dania urozmaicę, kupując gotowe obiady – ale zdrowe, z pewnego źródła.

Nie wiem, czy dzięki takiemu urozmaiceniu będę zdrowsza, ale na pewno będę jeść z większą przyjemnością. Może nawet polubię jedzenie? 😉

Pasta z tuńczyka

Wiecie, jak się robi pastę z tuńczyka? O pastę?

Gotuje się jajka. Studzi. Obiera. Drobno sieka. Wrzuca do miski. Jak na razie prościzna, co nie?

Następnie otwiera się puszkę kukurydzy, majonez i tuńczyka. Tuńczyka przerzuca się na sitko, aby odcedzić z zalewy – pilnując, żeby kot (jeden i drugi) nie pocięły sobie nosów o ostre brzegi puszki. Następnie odcedza się tuńczyka, pilnując, żeby kot (jeden i drugi) nie wlazły w sitko. Dajemy po kawałku tuńczyka kotom. Wrzucamy tuńczyka do miski z posiekanymi jajkami. Dodajemy do nich kukurydzę, pieprz, sól, szczypiorek i sięgamy po majonez. Po MAJONEZ?! Majonez został wylizany przez koty. Jednego i drugiego. Bo to wcale nie o tuńczyka chodziło…

I tym sposobem zamiast pasty z tuńczyka mamy dość suchą sałatkę.

Risotto z pomidorami

Jestem wielką fanką dań ekspresowych. To risotto do nich z pewnością należy. Przepis zaczerpnęłam z książki Anny Starmach „Pyszne 25”, a z czasem trochę zmodyfikowałam.

IMG_20140114_145737

Składniki:
200 g ryżu do risotto
750 ml bulionu warzywnego (może być z kostki)
2 małe cebule
2 ząbki czosnku
40 dag tartego sera grana padano (który zastępuję parmezanem)
2 łyżki serka mascarpone (ponieważ nie używam na co dzień mascarpone i za pierwszym razem niemal całe opakowanie mi się zmarnowało, zastąpiłam go serkiem wiejskim do smarowania Piątnicy)
1 puszka pomidorów pelati
świeża bazylia
świeży tymianek
sól, pieprz
Ja dodaję jeszcze tabasco, żeby zaostrzyć smak.

Cebulę i czosnek siekamy i dzielimy na dwie porcje. Jedną podsmażamy w garnku, po czym dodajemy pomidory i posiekane zioła (dużo!), sól, pieprz, tabasco i zagotowujemy. Drugą porcję podsmażamy na maśle na patelni. Gdy cebula się zeszkli, dodajemy ryż i smażymy przez kilka minut. Stopniowo dolewamy bulion, za każdym razem czekając z kolejną porcją, aż ryż wchłonie poprzednią. Po jakichś 15 minutach do ryżu dolewamy sos pomidorowy, jeszcze chwilę dusimy. Na koniec dodajemy parmezan i serek wiejski. Solimy i pieprzymy do smaku.

Prawda, że prościzna?

Zupa-krem z marchwi

IMG_20131106_161036

 

W piątek znajomi poczęstowali mnie pysznym kremem z marchwi. Był tak pyszny, że wczoraj po prostu MUSIAŁAM go ugotować. Nieważne, że była 22:00. Wyszedł całkiem całkiem. Lifemanagerka potwierdzi. Chociaż przecież ja nie umiem gotować. 😉

 

Składniki:

75 dag marchwi

1 posiekana, nieduża cebula

1 łyżka startego imbiru (albo więcej)

3,5 szkl bulionu drobiowego (ja miałam z kostki)

1/2 szkl niesłodzonego soku z pomarańczy

1/2 szkl śmietanki 36%

spora szczypta cynamonu

posiekany szczypiorek

sól, pieprz do smaku

W garnku podsmaż na oliwie imbir i cebulę – aż będzie szklista. Dodaj pokrojoną w plasterki marchew i bulion. Gotuj pod przykryciem około 30 min (aż marchew zmięknie). Dodaj sok z pomarańczy, cynamon, sól i pieprz do smaku. Zmiksuj. Dodaj śmietanę. Na talerzu posyp szczypiorkiem.

 Jak widzicie zupa ta ma jedną zaletę – jest banalnie prosta. Przepis pochodzi z jakiegoś dodatku do Gazety Wyborczej.

Łosoś z porami w cieście francuskim

Wpis dedykowany moim przyjaciółkom, które sprezentowały mi na urodziny książkę Anny Starmach „Pyszne 25” z przykazem, że jak coś z niej ugotuję, mam wrzucić na bloga.

W sobotę rozpaczliwie zaczęłam wertować książki w poszukiwaniu pomysłu na błyskawiczny obiad, który starczyłby przynajmniej na dwa dni i dał się odgrzać w mikrofali. Ponieważ nie przepadam za gotowaniem, wiecznie cierpię na brak czasu, a dodatkowo w tygodniu obiady jem w pracy, są to dwa warunki, które musi spełniać każdy posiłek.  Potrawy z „30 minut w kuchni” Jamiego Olivera już mi się trochę znudziły, sięgnęłam więc po „Pyszne 25”. Wybór padł na łososia z porami w cieście francuskim. Zmniejszyłam tylko o połowę proporcje, bo nawet najlepsze danie jedzone przez tydzień potrafi zbrzydnąć.

Składniki:

ok. 350 g filetu z łososia – bez skóry
1 duży por
ciasto francuskie
jajko
masło
sól
pieprz

Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni. Białą część pora drobno kroimy, po czym podsmażamy przez ok. 3 minuty na maśle, doprawiwszy solą i pieprzem. Zdejmujemy pory z patelni. Łososia dzielimy na mniejsze porcje, solimy i pieprzymy z obu stron, po czym podsmażamy na patelni – dosłownie kilkadziesiąt sekund z każdej strony, tak tylko żeby zmienił kolor.
Ciasto francuskie dzielimy na tyle części, ile mamy kawałków łososia. Na każdym plastrze ciasta kładziemy pory, następnie łososia. Zawijamy. Powstałe pakieciki układamy w naczyniu żaroodpornym albo na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, smarujemy jajkiem i nacinamy z wierzchu. Wg przepisu pieczemy ok. 18 minut, u mnie trwało to ok. 25 min.

Potrawa wychodzi przepyszna, sycąca, bo i ciasto francuskie, i łosoś są dość ciężkie. Korci mnie, żeby następnym razem dodać suszone pomidory i w ten sposób trochę złamać smak porów i łososia.

Do zdjęć jeszcze nie dojrzałam, więc jak zwykle nie będzie.